poniedziałek, 21 kwietnia 2014

To kto zmartwychwstaje?

Miasto wśród brudnych fabryk osnuwa biała, kontrastowa mgła. Pierzyna pod zmęczonym, starym, zapomnianym, brudnym, biednym robotnikiem. My w samym jego środku, jego sercu kroczymy po ścieżkach potykając się o kamienie. Ale otwierając oczy, a nie podnosząc powieki dostrzegamy, że te kamienie wyglądają tak jak my. Mają nos, oczy, uszy, dłonie, ale ich twarz to kamień, ich serce to kamień, oni są kamieniem. Stoisz na przystanku, wieje chłodny wiatr, który mrozi twoje policzki, a ty dostrzegasz, że nikt wkoło nie marznie. Chłodna pogoda jest niczym w porównaniu z lądolodem wewnętrznym wszystkich tych ludzi. Wciągasz powietrze i się dusisz, to zapach i smak w ustach tych spalin, jest tym co umacnia nasze dusze. Ich konsystencja idealnie komponuje się do ciągle próbującej wykrzesać ogień w tym martwym od emocji ciele. Wsiadasz w tramwaj, słuchasz muzyki i tylko dzięki temu czujesz, że jeszcze żyjesz. Wokół Ciebie można by stwierdzić masową epidemie zgonów. I niby ciężko złapać oddech z przytłumionych płuc, lecz wiesz, że celem twojej podróży jest ktoś kto mimo wszystko cię potrzebuje. Chcesz przecisnąć się między szczelinami skał i twardo deptać po zniszczonych chodnikach by w końcu rzucić się w rwącą wodę waszych uczuć. Twoich i jej. Możesz tonąć, krztusić się nimi, ale to woda, która oczyszcza, obmywa cię z brudu spotkanego za szarą bramą codzienności bez jej dłoni. Chcesz wypowiedzieć wszystkie słowa, bez ładu i składu, bez poprawności gramatycznej, nic nie znaczące, dziwne, bezsensowne, ale do twarzy, która cię słucha. Jej oczy biegają po szczegółach twojej twarzy i rejestrują twoje mrugnięcia, emocje. Patrzysz w nie i wiesz, że nawet jeśli jest czegoś ogrom, nie potrafisz wyobrazić sobie nawet takiej liczby, to jednak możesz to zamknąć w jednym, pozoru małym miejscu, słowie czy też sytuacji. I te trzy bieguny zbiegają się kiedy patrzysz w oczy i wypowiadasz coś tak naturalnego, że czujesz smak w całym przełyku. Wypowiadasz najprostsze i najsmaczniejsze kocham Cię z pewnością usłyszenia również tych słów. Mijają godziny w obramówce waszych serc. Zapada zmrok koloru waszych wpatrzonych źrenic. Światła jak domino zaczynają jedno po drugim dekorować pejzaż zza okna. Nawet nie wiesz która to już godzina czy też minuta na zegarze. Dla was czas to stróż, który zamyka was w kratach niewolnictwa wolności i systemu bez ciepłoty trzydziestu sześciu i sześciu stopni Celsjusza, konkretnego DNA, który organizm zapisał pod nazwą: życie. Dziś czas przyszedł wcześniej niż zwykle i siłą rozszarpuje na strzępy ostatnią wspólną chwilę. Wyrzuca cię jak psa na ulicę, z której uciekałeś jeszcze tak niedawno. Zbierasz porozrzucaną tęsknotą z ziemi i ruszasz przed siebie. Dziś dużo ludzi poszło wcześniej spać. Dziś czas bezwzględnie oczarował lustra by pokazać brutalną prawdę o ich życiu. Położyli się spać, z nadzieją, że sen to nie przerwa od życia to samo życie. Kroczysz wśród wyciszających się miejsc, które na przystanku, krawężniku, balkonie, nawet na niebie w układzie gwiazd, mają wypisane wasze rozmowy, i te o niczym. Te dla żartu i te poważniejsze. Te, w których jest śmiesznie, ale i te w których jest słodko. Uśmiechasz się. Wiesz, że uwielbia słodycze, a ty uwielbiasz świadomość, że to ty jesteś jej ulubionym. Tak kiedyś Ci powiedziała. Dotykasz tego wspomnienia i wmasowujesz go w popękane dłonie od siły tykającego zegara. Robisz kilkaset kroków i kilkaset słów, waszych słów krążą wciąż dookoła. Jakbyś był planetą, a one błądziły by po twojej orbicie. Znowu się uśmiechasz. Bo wiesz, że mógłbyś być wszystkim byle by ona była w epicentrum twojego świata. Aby ona była kosmosem, który wypełniał by cię dookoła. Bo choćbyś skończył jak w najgorszym z scenariuszy, o których rozmawiacie przy najtańszym makaronie i sosie to wiesz, że przy niej jesteś sobą. Wiesz, że to co zapisano ci jako zalążkowi małego człowieka, jako twój fundament, tylko przy niej zawsze będzie taki sam. Wiesz, że nie będziesz musiał wydłubywać w tym kodzie zmian, bo ona kocha właśnie ten kod. Ten układ, ten zbiór. Ciebie. Rzucasz się na łóżko, a razem z tym wyrzucasz wszystkie maski, ochraniacze i nagi od wszelkich ludzkich przystosowań, w ulubionych dresach i z ulubioną muzyką żegnasz się z dniem, z zapachem jej imienia w całym pokoju. Modląc się do czegoś co trzyma klucz do tej karuzeli, w której kręcimy się każdego dnia obserwując wschodzące i zachodzące Słońce, byś w kolejnym dniu nie musiał zszywać szczelin wspomnieniami, a wciąż napełniać się chwilami. I znowu świt, ziemia przekręca się leniwie jak ty na łóżku. Otwierasz oczy i dostrzegasz budzący się świat, jeszcze naturalny i wiesz, że to, że możesz żyć jest twoim darem. I choć ściskasz pięść, bo tu ciężko żyć i narzekasz wciąż, to wiesz, że drugą dłonią chwycisz swój cały świat i nawet jeśli kostki zedrą się to warto jest, zdzierać je dla każdej nuty wspólnej melodii granych przez złączone palce. I choć czasem wydaję Ci się, że miłość umiera każdego dnia by śmierć rodziła się na nowo, wolisz umrzeć z miłością niż tańczyć samotnie ze śmiercią. A ten robotnik choć zasypia z kroplą w oku, i choć mogło by wydawać się, że jest słona, tak naprawdę smakuje szczęściem. Bo choć znienawidzony, brudny każdego dnia pracuje, to w samym jego środku odłamy miłości wciąż są budulcem ścian jego skóry.