Coś Ci opowiem tylko połóż się obok tak bym
czuł zapach Twojego szamponu, a Twój zimny nos zabierał ciepło z mojej
gorącej skóry. W sumie chodź jeszcze bliżej, wciąż mi Cię mało. Ułoż się
wygodnie wśród mojego serca, płuc i wątroby. Możesz zamknąć oczy choć
chciałbym rejestrować ich wyraz przy każdym moim słowie. Chciałbym
zapamiętać każdą nutę radości, zwątpienia, zszokowania czy wzruszenia
wśród czarnej źrenicy. Jeszcze tylko zacisnę wokół Ciebie krąg tak
mocny jak żeglarski węzeł bym nie zgubił Cię wśród opowieści moich
zdartych ust. Całe życie potrzebowałem czegoś i ciągle też szukałem.
Byłem jak włóczykij, miałem niewiele, ale szedłem w przód i szukałem.
Przez tyle czasu nie wiedziałem co jest elementem, którego brakuje do
tego by moja aorta była tętnicą życia, a nie przepływem krwi. Spotykałem
ludzi, którzy z daleka krzyczeli hasła jak na bazarze. Twierdzili, że
znajdę u nich wszystko za cenę samego siebie. Tak bardzo pragnąłem znów być
wypełniony jakimś uczuciem, że oddawałem im siebie. I za każdym razem stawałem się postrzępiony
jakby myszy i szczury wyjadały mnie od środka. W końcu zwątpiłem i
zacząłem chować się w kokon. Zbudowałem Go dokładnie i szczelnie z
obojętności i chamstwa. Nienawidziłem świata, nienawidziłem ludzi.
Czasem się w nim dusiłem tak jak moja dusza w ciele, ale powtarzałem
sobie, że tak musi być i stałem się więźniem własnego umysłu. Katowałem i
ciąłem się myślami przez co krwawiłem, wewnętrznie umierając. Umarłem.
Moje serce stanęło, ale moje stopy dalej szły na przód. Umarłem ja, ale
nie ciało. Zacząłem płakać, bo nic już mi nie zostało. Nikt o tym nie
wiedział. Bo to łzy spływające po komorach serca na żołądek. Niewidoczne
dla oczu ludzi. Widoczne dla dusz. Pewnego razu postanowiłem uciec od
siebie. Rozciąłem się jak chirurg i zacząłem biec. Już prawie
rozłączyłem się z ciałem i wtedy złapałaś mnie mocno i przytuliłaś. Nie
wiem jak to się stało, że mnie znalazłaś. Ale wiedziałem, że właśnie
tego szukałem. Ukojenia wśród kości i włosów drugiej osoby. Jesteś moim Aniołem, wydarłaś mnie z
kleszczy autodestrukcji i schowałaś głęboko w sobie by nikt nie mógł
mnie skrzywdzić. Wróciłem do swojego ciała, bo chciałem czuć Twoje
perfumy, dotykać skóry, całować zarumienione policzki. Kokon zamienił
się w motyla, który wyleciał z mojego serca. To była miłość. Usiadła Ci
na ramieniu, a Ty jak wiosenny podmuch wiatru delikatnie wzięłaś Ja w
dłonie i uśmiechałaś się najpiękniejszym z uśmiechów. Wtedy wiedziałem,
że to Ty jesteś odpowiedzią na moje pytania, ścieżką, którą mam iść, osobą,
która ma w sobie to co szukałem, co potrzebuje, pragnę i chcę. Moja
dusza zamieniła się w narkomana. Biegała po całym wszechświecie i
krzyczała Twoje imię by za chwilę wrócić do Ciebie i wciągnąć w siebie.
Ale gdy odeszłaś zaczął się koszmar. Głód wypełnił każdą cząstkę. Bez
Ciebie niszczyła gwiazdy i strasznie płakała. Potrzebowała Cię tak samo
jak serce, które próbowało ciągle się zabić. Oboje Cię kochają. Ja
kocham Cię uczuciem bez definicji słownej, ale zawartej w tym objęciu Ciebie. I proszę kochaj mnie.
Nie zsyłaj mnie na bezwiedne dni złożone z umierania za Tobą. Nie chcę
siedzieć w nocy i roztrzaskiwać po raz kolejny siebie myślami co by było
gdybyśmy byli teraz razem. Jestem jak szkło. Ile razy można je skleić?
Wpisałaś w moją skórę swój zapach i delikatny oddech. Stałaś się kolejną
półkulą mojego mózgu, większą niż tamte dwie przez co nie potrafię
myśleć racjonalnie i choć na chwilę zapomnieć o Tobie. Stworzyłem
wszystko w sobie na fundamencie Twojego serca. Chcę Ci dać Barcelonę,
kwiaty, trochę zioła i wódki, pełno pocałunków, upojnych nocy i
szczęścia. A Ty tylko bądź i jedz ze mną śniadania, gryz moją wargę,
trzymaj mnie za rękę, dotykaj mnie, brudź mnie sobą i WALCZ. Walcz ze
mną o każdą cząstkę naszego uczucia, którą chcę rozbić grawitacja.