poniedziałek, 25 marca 2013

Ponad gwiazdami.

Cześć.
Jest zimno, palce z lekka zesztywniały mi, ale postaram się je rozgrzać, tańcząc nimi na klawiaturze, by przekazać Wam kolejną porcję swoich beznadziejnych myśli. Ale dziś, dziś te myśli zawierają zbyt cudowną osobę, by móc nazwać te myśli katastrofalnie popieprzonymi. Jest kolejna z nocy kiedy marznę nie śpiąc i kolejna z nocy kiedy już Cię tu nie ma. Ile było takich nocy? Tysiące. Ale każda z nich jest inna. Bo czas wciąż rozmywa kolejne wspomnienia o Tobie zapisując na ich miejsce jakieś sytuacje, które powracają wciąż i wciąż kują. Czas zabrał mi Ciebie, ale nie pokonał Nas. Czas próbuje wymazać Cię z pamięci, ale nie potrafi z serca. Chciałbym zawsze pamiętać barwę Twojego głosu, gdy jesteś uśmiechnięta i zapominać jedynie głos zalany łzami i żalem. Chciałbym pamiętać wyraz Twoich oczu, gdy cieszyłaś się, że jesteś tu, na zimnej glebie, między niebem, a piekłem, a nie krystaliczną słoną ciecz tańczącą gdzieś na końcach Twoich rzęs. Chciałbym pamiętać Twój dotyk, dotyk przepełniony miłością, a nie strachem. Chciałbym zawsze pamiętać Cię taką jaką chciałem Cię widywać - szczęśliwą. Chciałbym by moja pamięć nie była zdjęciem, które wystawione na deszcze, Słońce i próby czasu zwyczajnie się niszczy. Dlatego często myślę o Tobie, wspominam Cię i mam Cię w sercu, głęboko tam jest kwiat, najpiękniejsza Lilia, którą chowam dla Ciebie, to miłość, która jest przejrzysta i czysta jak woda. Mamo, często mówię do Ciebie. Często patrzę w niebo i próbuję odgadnąć za którą chmurą się chowasz, albo w gwiazdy i szukam tej, która byłaby tak lśniąca jak Ty. Czasem układam czy to z chmur, czy z gwiazd różne obrazki i myślę, że może chcesz mi coś przekazać przez to. Może to śmieszne, może dziecinne. Nie zwracam uwagi na to, próbuję tylko dojrzeć Cię w swoim codziennym życiu, próbuję tylko szukać kontaktu z Tobą, znaku od Ciebie, że jesteś i patrzysz wciąż, bo w to, że kochasz nie zwątpię nigdy. Wiem, że z każdym krokiem, który często bywa tak ciężki jakbym dopiero uczył się chodzić, stoisz obok. Patrzysz i asekurujesz mnie bym nie upadł, bym nie zrobił sobie krzywdy. A, gdy Twój refleks zawiedzie z żalem biegniesz po apteczkę i chcesz osuszyć łzy bólu. Wiem, że tak jest, choć nie ma Cię. Wiem, czuję to, po prostu, czuję Cię obok każdego dnia. Czasem gdy zamykam oczy przenoszę Cię z tamtych czasów do teraźniejszości. Staram się zobaczyć Ciebie w kuchni piekącą ciasteczka ciągle nucącą coś pod nosem, roześmianą, uśmiechniętą - Najcudowniejszą Mamę pod Słońcem. Próbuję grać zmysłami i usłyszeć jak wołasz Nas czy Ci nie pomożemy; widzę Naszą Czwórkę jako wzór silnej i gotowej oddać za siebie wszystko, rodziny. Ale rzeczywistość w końcu wraca. Kuchnia jest pusta. Pokoje też. A Wy jesteście jedynie na fotografiach wieńczących całe mieszkanie. Podobno rany się goją, a moje dopadł chyba jakiś wirus, bakteria, która ciągle je rozdrapuje. Nie potrafię zagoić rany, zaszyć Jej i tylko czasem wspominać jak to się stało, że ona jest. Bo nie potrafię pogodzić się z myślą, że Was nie ma, że czemu akurat ja zostałem, a nie Wy? Rana za każdym razem powiększa się i bardziej boli. Czasem myślę, że pożre mnie jak wściekły niedźwiedź, a ja nawet nie będę się bronił. Zamknę oczy i poczekam aż to się stanie. Jest mi ciężko, bardzo. Kiedy ma się przy sobie ideały z marzeń tracąc je tracimy wszelkie fundamenty, koncepcje i często zapominamy cieszyć się z małych rzeczy. Bo wiedzieliśmy, czuliśmy jak to jest kiedy mamy wszystko tak jak chcemy, takie jak chcemy, wszystko to czego potrzebowaliśmy. Ta pustka jest jak rak, szybko się rozprzestrzenia i w równie wszystkim tempie zabija. I często, gdy idę na spacer, a bit równo wybrzmiewa mi w uszach obserwuję ludzi. Tak często widzę szczęśliwe pary prowadzące dziecko za rękę. Mijając plac zabaw i zatroskane matki, które na każdym kroku pilnują swojego małego skarba. Obserwuję mnóstwo zachowań ludzi. I tak często im zazdroszczę. Nie, nie patrzę na markę butów, bluz, czapek, które mają na sobie, ale na ludzi wkoło nich, na więzy jakie ich łączą. Tak ciężko w naszych czasach doceniać rodzinę. Ludzie traktują to jak coś oczywistego. Ale co będzie jak nagle znikną? Życie jest gorzej kruche od herbatników czy ciastek owsianych. Możesz przymknąć powieki, a otwierając je dowiedzieć się, że Twoja matka nie żyje. Kiedy powiedziałaś/łeś Jej, że Ją kochasz? Dawno, prawda? A kto zmieniał Ci pieluchy, uczył mówić, chodzić? Kto Ci pomógł być człowiekiem? Kto oddał Ci całego siebie? Zapominamy o tym ile Oni - rodzice, rodzeństwo dla nas znaczą, póki nie stracimy ich bezpowrotnie. Bo jeśli wzbiją się ponad gwiazdy już nigdy nie spadną na Ziemię. Wracając do Ciebie, Mamo. Wiesz, że tęsknię, to oczywista rzecz i każdy dzień powiększa ochotę skoczenia w tamten świat, jak w nieznaną rzekę. Ale wiesz również, że kocham Cię i nigdy nikogo tak nie pokocham, taką miłością, chyba, że własne dzieci. Dlatego liczy się dla mnie Twoje szczęście, Twój uśmiech. Przychodząc do Ciebie, w tamten wymiar. Wiem, że zraniłbym Cię jak nigdy. Dlatego jestem tu jak gladiator, gotowy na najgorsze walki, byle byś po tym jak polegnę, gdy przeciwnik zwany życiem stanie się silniejszy, przywitała mnie z uśmiechem, bez żalu. Jestem tu, mam cele i plany, mam misję i nie poddam się nigdy. Jestem tu i będę choćbym krzyczał wniebogłosy z bólu i zwijał się nie mogąc go przezwyciężyć. Przysięgam Ci, że każdy dzień będzie kolejnym występem na arenie, arenie rzeczywistości, z którą będę walczył choćbym stracił wszystko. Kocham Cię, tęsknię i czekaj na mnie nie tracąc choć na chwilę uśmiechu. Wybaczaj błędy i bądź, wciąż bądź. A ja, ja złożę bukiet najpiękniejszych kwiatów na zimnym obsypanym śniegiem marmurze, który przypomina Twoją bladą i zimną skórę. Śpij królowo, Twoja misja się skończyła - wychowałaś rycerza. 

niedziela, 17 marca 2013

Życie okazało się zdzirą co przyprawia o depresję.

No cześć.
Czy mieliście taki moment w życiu, że doszliście do jakiegoś skrzyżowania i nie wiedzieliście, w którą z dróg skręcić? Bo ja właśnie po raz kolejny stoję na rozdrożu i rozglądam się, ale nie wiem gdzie iść. Na mapie ten odcinek został pominięty, jakby ktoś zapomniał, że istnieje taka ścieżka. Każda z dróg ma swoje wady i zalety. Każdej horyzonty wyglądają inaczej. Ale strach i niepewność jednak mimo wszystko paraliżują do takiego stopnia, że nie ruszam się, a wręcz cofam. Chcę uciekać jak małe przestraszone dziecko, bo nie lubię ciężkich decyzji. Nie chciałem dorastać, nikt mnie nie spytał o to czy jestem gotowy, dlatego nie mówi mi, że nie mogę się bać takich decyzji i że nie mogę omijać tych dróg. Nie dawaj mi rad kiedy sam wiesz, że cieszysz się w duchu, że nie jesteś na moim miejscu. Tacy jesteśmy. Współczujemy jednocześnie ciesząc się, że to nie nas spotkało. Patrzymy, czasem nawet pomagamy, ale modląc się do kogokolwiek, Boga, kogoś zmarłego, aby nam się to nie przytrafiło. Ale, gdy stoimy w tym miejscu i nie możemy uciec, bo nie ma innej drogi. Nie możemy zawrócić. To tak jak w grach samochodowych, jeśli jedziesz w złą stronę na czerwono dostajemy sygnał, że trzeba obrać inny kierunek. Patrzysz na drogę, której obraz tam daleko jest piękny, ale ulica, która do niego prowadzi jest poniszczona, pełna przeszkód i tylko nieliczni przedrą się przez nią. Jest trudna, ale do zdobycia. Skreślana przez trudy przebrnięcia i odrzucana dla łatwiejszej opcji. Kolejna uliczka jest wąska, ale prosta, bez żadnych uszczerbków. Wokół rosną piękne kwiaty, słychać ptaków śpiew i roznosi się zapach, który kusi by iść. Ale, gdy spoglądamy coraz dalej i dalej, droga zaczyna się rozwidlać, a każda z pobocznych ścieżek szybko się kończy. A obraz jaki widzimy jest rozmyty, szary i oblany smogiem jak ciastka czekoladą. Wielu rzuca się w nią nie rozglądając się na dwie kolejne. Jest przecież prosta, a wszystko ma barwy. Nie jest szara i na pewno jest tą naszą wymarzoną tęczą. Nie patrzymy w przód. Nie analizujemy czy to tylko złudzenie, a biegniemy ciesząc się chwilowym szczęściem. Nic bardziej złudnego. To piękno to fatamorgana, która ucieka przed nami wraz z naszym krokiem do przodu.. W końcu ucieka, my nie mamy sił by ją dłużej gonić, gubimy ją i jesteśmy w czerni. Gubimy się ciągle, skręcamy w złe ścieżki, ciągle szukając tych barw. Albo próbujemy zawracać, ale błądzimy wkoło. Często stąd nie wracamy, często to czerń staję się naszym kolorem, a przecież mieliśmy być dzieckiem tęczy. Ostatnia ścieżka jest trochę poniszczona. Ma trochę dziur, ale jeśli jesteśmy przyzwyczajeni do lekkich podbić nie będzie to nam za bardzo przeszkadzać. Horyzont, który maluje się przed nami nie jest dziełem najwybitniejszych malarzy, ale też nie malowało go trzyletnie dziecko. To początki artysty, który kiedyś może osiągnąć sukces, albo sprzedawać swoje dzieła na ulicy. Krajobraz wokół nie zapiera oddechu, nie blokuje przepływu tlenu, ale też nie przeraża, jest spokojny i monotonny. Stoję tu, w tym miejscu. I oceniam siebie. Swoje siły, możliwości i predyspozycje. Patrzę jakim jestem człowiekiem. Czy na tyle odważnym i silnym by ruszyć w drogę krętą, ciemną, zawiłą, ale kończącą się miastem szczęścia zbudowanym z moich marzeń? Czy wolę rzucić się w pogoń za łatwym życiem, nie zważając na nic, ważne by teraz, w tym momencie było dobrze? Czy jestem tak leniwy? Czy nie mam ani trochę ambicji? A może wolę tryb spokojnego człowieka? Człowieka, który kroczy powoli przez ten świat, jak maszyna, robi to co musi? Czy dam radę udawać całe życie? Czy wejdę w metalowy strój robota i już zapomnę na zawsze jak to jest być człowiekiem? Czy będę stalową duszą, przerażająco zimną i odpychającą przez swój chłód? A co jeśli żadna z tych dróg nie jest właściwą, bo wcześniejsze moje wybory były złe? Przecież nie wrzucę wstecznego, nie cofnę czasu, nie zabawię się w świrniętego wynalazce, który rzuci wszystko i zacznie konstruować wehikuł czasu. Może powinienem zachować się tak jak dziecko, to dziecko, które mam w sobie i które skuliło się, bo się boi. Zamknąć oczy i pobiec na ślepo wprzód. I choćbym przewracał się, potykał, czuł coraz większe przerażenie nie otworzę oczu póki nie zabraknie mi sił by biec. Może, gdy oddam swoje sprawy w ręce losu będzie to dobrą decyzją? Ale jeśli jednak nie. Jeśli to będzie błąd, błąd, który zniszczy mi życie, albo jakiś etap w nim. Czy będę miał prawo narzekać? Przecież sam powierzyłem podjęcie decyzji właśnie jemu. Powinienem być dorosły. Kurwa, dorosły. Pojebane słowo. Bo dorosły to człowiek, który wszystkie wie, nic nie czuje, pracuje mechanicznie, zapomniał kim był zanim włożyli go w ten strój, stał się maszyną z żalem w oku, który czasem wypływa. Musze być taki. Muszę podejmować decyzję i chować w sobie to, że właśnie coś mnie zabolało. Bo to działa jak krew na rekiny. Ludzie spływają wokół i pożerają kawałek po kawałku. Muszę działać mechanicznie i nie pozwolić by nawet na chwilę przedarło się serce do steru. To rozbiło by idealny statek. Serce uczyniłoby tragedię równą rozbiciu się Titanica. Może również z łzawą historią miłosną. Bo może kochało, kocha i dlatego rwie się do walki o władzę. A może jest po prostu szalone, nieokiełznane i nie chce spokojnego nurtu, chce krążyć wśród niebezpiecznych wysp, sztormów i wysokich fal.
Siedzę, a moje zmarznięte palce tańczą po klawiaturze przy hip-hopie białego walca. Gardło ścisnęło się jakby ktoś zacisnął na nim sznurem i coraz mocniej ciągnął. W głowie mam nielegalne wysypisko śmieci do którego wszyscy przywożą wszystko co im nie potrzebne. Sterty plączących się niepotrzebnych rzeczy hamuje cały organizm, przytłacza go i sprawia, że łapię oddech jakby każdy był ostatnim, jakby ktoś zabrał mi dopływ tlenu do organizmu, albo jakbym pierwszy raz to robił. Zaciągam się nim jak pierwszym papierosem, duszę i krztuszę. I tak za każdym razem. To wszystko miało być prostsze. Miał być Superman, który uratuję świat i nikt nie będzie płakał. Miała być tęcza i krasnale. Miał być święty Mikołaj i Królewna Śnieżka. Mieliśmy żyć w bajce, a nie w horrorze. A czuję się jak dziecko, któremu zapomniano zasłonić oczy przed strasznym momentem w filmie, albo jak dziecko, które obudziło się i w drodze do rodziców napotkało włączony telewizor z najgorszym z horrorów. Tak bardzo nie wiem nic, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, mógłbym pisać tego tysiące, ja po prostu NIE WIEM i tak cholernie coraz bardziej ogarnia mnie strach, lęk, przerażenie. Boję się, kurwa, boję. Potrzebuję tylko ramienia, które będzie zbudowane z bezpieczeństwa i będzie choć trochę pachnieć jak lato z dzieciństwa.

niedziela, 10 marca 2013

Kiedy wypuszczam z papierosa dym..

Siemano.

Za oknem namiastka Syberii, którą mam w sobie. Nie wiem czy to przez brak Słońca, ale zamarzam każdego dnia bardziej. Czy lód może być bardziej lodowy? Chyba łamię jakieś prawa fizyki. Jestem zimnym człowiekiem z tętniącym sercem, pracującym mózgiem i zdrowymi kończynami. Ale pogrzebałem swoją duszę. Gdzieś pomiędzy tęsknię, a kolejną nocą. Nie odwiedzam jej, nie przynoszę jej kwiatów, nie potrafię wrócić do tam, bo wiem, że straciłem wtedy siebie, swój kręgosłup moralny, swoje ja, fundamenty, które mnie tworzyły. Miałem być filarem, który nie runie, a okazało się, że jestem zbudowany z kart, które jeden podmuch wiatru rozproszył na wszystkie strony. Jak mam odnaleźć każdą część siebie skoro, każdą z nich mają osoby, które wzięły i tak po prostu wyrzuciły mnie z życia. Tak jak papierek po zjedzonym ulubionym batonie, jak stare, niepotrzebne już rzeczy. Dotykam swoją dłonią torsu i jest zimny, tak jakbym nawet cieleśnie zamarzał. Jakby krew wsiąkała gdzieś w głąb i zanikała, lub może też zamarzła. Stoi w miejscu i nie może przepłynąć i dlatego nie mogę wstać, nie mogę biec, nie mogę się ruszyć z miejsca. I stoję ciągle tu i nic, ciągle nic nie wiem. Jestem na zakręcie bez żadnych drogowskazów, bez dłoni,która byłaby najlepszym z ratunków. Nie mam bezpiecznej przystani wśród włosów i obojczyka osoby, która wzięła najpiękniejszą część tej duszy, mnie, całego mnie. Część, o którą najbardziej dbałem i byłem najbardziej przywiązany. Milczę, a na ustach mam miliony słów. Zaciskam zęby i powieki by nie patrzeć jak nisko upadłem. Szukam dłońmi jakieś twardej rzeczy, ale nic nie ma ja spadam wciąż, choć mogłoby się wydawać, że niżej nie można. Gdzie ten wesoły dzieciak,który tak cieszył się życiem? Grzebię w pamięci, przerzucając na boki wszystkie śmieci; wspomnienia, plany, marzenia, wszystkie sytuacje, które wbiły nóż czy to w plecy czy serce. Na samym końcu tego bałaganu siedzi mały chłopiec. Ma podkulone kolana, jest zapłakany, smutny i sam. Ktoś zabrał mu skrzydła i siedzi tu na dnie mojego umysłu. Boi się wszystkiego i ma ochotę uciekać, ale jest mały i potrzebuję kogoś kto by go poprowadził. Chciałbym mu pomóc, wyciągnąć rękę, ale choć jestem parę lat starszy mam takie same obawy. Tak samo się czuję. Nic się nie zmieniło przez te wszystkie lata. Jedynie parę znamion przybyło, ale to przecież normalne, podobno. Patrzę na zasypane ulice. I wyobrażam sobie, że właśnie po moich żebrach, które przykryte są śniegiem ucieka życie, przewraca się na zlodowaciałym zakręcie między jednym żebrem, a drugim i szybko przebiega na wątrobę. Chowa głęboko ręce do kieszeni, bo marzną mu od zamarzniętych ścian mojej skóry. Pragnie uciec do ciepła, tak jak Ci ludzie na ulicy. Wypuszczam dym z ust, a on na wietrze rozmywa się powoli. Tak jest z ludźmi, wychodzimy zewnątrz drugiego człowieka na świat, który powoli rozszarpuję nas na kawałki i rozmywamy się na końcu umierając wśród setki tysięcy innych ludzi. Każdy z nas jest taki sam. Szary i trujący. Różnimy się marką, czy to Malboro, LM, a może z przemytu ruskie, zwykłe cholernie trujące papierosy. Różnią nas usta wydmuchujące nas  na powierzchnię ziemi, w jakim celu i w jaki sposób. Papieros wygasa tak jak wygasa życie w naszych sercach. Wszędzie rozsypuje się popiół, ale nie ma szans by jakikolwiek feniks się w nim odrodził. Pozbywamy się tego, wyrzucamy peta i popiół. Tak jak wyrzucamy serce, kiedy tak bardzo boli. Ale w końcu wyjmujemy kolejnego szluga i kolejny raz rodzimy w sobie uczucia. Kolejny raz pozwalamy, by kręciło się nam w głowach, wariował żołądek i by ktoś uzupełniał swoje dziury naszymi częściami. Dajemy mu wszystko co tylko zapragnie, płuca, serce, żołądek. Pożycza i nie oddaje już nigdy. A my znowu jesteśmy puści i smutni. Zagubieni, mali, słabi, krążymy, ale przez brak celu i sensu, wariujemy, ale z tęsknoty. Siadam na łóżku i ucieka mi z ust: kurwa mać. Nie wiem gdzie jesteś, o czym myślisz i co robisz. Nie wiem jak wyglądasz i czy się uśmiechasz, ale chyba chciałbym byś tu była i dała się zatracić gdzieś pomiędzy Twoimi włosami, a dziesiątym, zatracającym całego mnie pocałunkiem Twoich dwóch płatków najpiękniejszych róż. Nienawidzę siebie, nienawidzę siebie, że mam ten pierdolony zespół DCKW, do cholery, kurwa wróć.

piątek, 8 marca 2013

Oszaleję.

Siemson.

Mamy dziś dzień kobiet. Kobiet, a nie szmat, które nie szanują siebie i swoich słów. Szmat, których zwyczajnie nie da się szanować i uważać za kobiety, by nie skażać tak pięknej części ludzkości jak kobiety. Z tej okazji każdej kobiecie, która na pewno jest piękna, choćby miała tylko zajebiste płuco, a nie widziała w swoich oczach, że czaruje nimi, to i tak niech pamięta, że jest piękna. Mnóstwo radości, ponieważ w naszym świecie panuję szarość połączona ze smutkiem i bardzo nam brak tych uśmiechów codziennych. Zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia, bo to naprawdę cholernie przydatna rzecz. Żeby wszystko szło w cycki, to najważniejsze. Nieudawanych orgazmów i faceta tak zajebistego jak ja. Beka. Faceta, który oddałby za Was nawet swojego członka, gdyby było trzeba, choć jest jego wyznacznikiem męskości, o!
Buźka, piękne.


Dziś za dużo nie napiszę. Mam burdel w głowie taki, że choćbym chciał nie potrafię tego uporządkować. Wszystko wypierdoliło się do góry nogami i ironicznie się śmieję ze mnie, ze nie ogarniam zwyczajnie, nie ogarniam świata. Mam ochotę jebnąć w pizdu wszystko, wziąć wyrzucić do kosza, trzasnąć drzwiami i wyjebać w kosmos. Ludzie to pojeby, zastanawiam się gdzie zgubili mózgi? Albo po prostu ich nie mieli. Może powinni nazwać jakoś tą chorobę, to tak jak wada serca, albo wrodzona, albo nabyta. Albo rodzisz się bez mózgu i jesteś debilem od urodzenia, albo z wiekiem robi się z Ciebie popierdoleniec. Nie wiem, ale niech kurwa zaczną to leczyć, bo ja tu pierdolnę. Really.


a na koniec obiecany Harlem Shake. :D


środa, 6 marca 2013

Ty, otwórz oczy bo nie ma czasu na sen

Joł.

Na jakiej podstawię Bóg wybiera ludzi, którzy odchodzą z tego świata zgaszeni jak świeczki jednym dmuchnięciem silniejszego wiatru. Czy jest to zwykłe losowanie jakiegoś psychopaty pstryk i nagle serce staję się zimnym kamieniem, a po chłodnych policzkach lecą gorące łzy? Czy naprawdę istnieje plan pisany nam, według którego działamy i istniejemy? Czemu inni mają szanse dożyć nawet stu lat, a inni umierają nie rodząc się? Czemu znowu dotykam lodowatej dłoni złożonej na drugiej człowieka leżącego w trumnie, który nie dożył nawet trzydziestu lat? Czy ktoś kto tym kieruję patrzy na nas, ale nie przez pryzmat tłumu, a jako indywidualną jednostkę? Czy patrzy na to, że jestem dziewiętnastoletnim Michałem, który walczy o marzenia, czy kwalifikuje mnie do młodzieży, mężczyzn, Michałów świata. Mówią, że wszystko co oddajemy do nas wraca. Jeśli tak to zastanawia mnie fakt, iż moja mama zmarła w bólu, nie tracąc nawet na chwilę nadziei, że Bóg istnieje, a ludzie są dobrzy. Miała zaledwie trzydzieści parę lat, a osiągnęła i zrobiła wszystko by stać się wzorem dla takiego zwykłego człowieka jak ja. Przeszło ogromne piekło jakim jest patologiczny mąż, razem to przeszliśmy. Jednocześnie pomagała każdemu, jej dłoń nigdy nie opadała, bo wychodziła z założenia, że nie ma ludzi złych i każdy jest bratem, bądź siostrą. Często cierpiała przez swoją dobroć i zostawała spoliczkowana czy to fizycznie przez ojca czy psychicznie przez słowa niewdzięcznych skurwieli. Miała wrażliwe serce, które oddawała każdemu, nawet nieznajomym osobą mijanym na ulicy. W zamian zachorowała na raka, cierpiała bardzo i najgorsze, że chowała to w sobie. Zawsze cierpiała w samotności. Była skałą, której nie dało się skruszyć, nawet, gdy śmierć po Nią przyszła miała uśmiech na ustach. Musiała zostawić nas i wiem, że to Ją najwięcej kosztowało i najbardziej bolało. Była idealną, wzorową matką. I nikt nigdy nie zajmie jej miejsca w moim sercu. To miejsce będzie zawsze żywe, nigdy nie umrze. To najpiękniejsza część mojego serca. Śmierć jest normalna. Głupie stwierdzenie, bo przecież, gdy dotyka nas poprzez wyrwania części nas i zabrania siłą kogoś w ostatni taniec cierpimy, krzyczymy, błagamy,  dygoczemy, rwiemy się, spalamy, kruszymy, gubimy, płaczemy, umieramy, pękamy. Ale śmierć jest normalna. Tak jak normalne jest Słońce w dzień, a Księżyc w nocy. Każdego dnia umiera, ginie, morduje się tysiące ludzi. Jutro zginą kolejne tysiące i mogę to być ja, możesz to być Ty. Nie wiesz tego. Nie masz też pewności czy to nie będzie ktoś z kim rozmawiałeś pięć minut temu. Wiesz, miałem ziomka, zbiliśmy pjontke, powiedział, że wszystko u niego na lajcie i lepiej być nie może, poznał kobietę, twierdził, że Anioł, że lepszej nie ma. Pożegnał się i wyszedł. Popierdoleniec rozbił jego szczęście na szybie swojego samochodu. Byłem ostatnią osobą, która poczuła ciepło Jego dłoni, później każdy trzymał, całował już zimną dłoń. Czasem boję się zamknąć powieki, bo myślę, że mogę ostatni raz to zrobić. Mimo wszystko boję się śmierci, ale nie względu na ból, a ze względu na ludzi, których kocham, którzy są mną, moim sercem, żebrem;jednym, trzecim i piątym. Mną, moim kręgosłupem i barkami, którymi nosimy ciężary zrzucane znienacka i przygniatające z ogromną siłą do ziemi. Boję się o nich. Bo wiem, że znaczę dla nich tyle ile oni dla mnie. Wiem, że wraz zamknięciem mojej trumny oni spłonęli by żywcem z bólu. Nie mógłbym spokojnie patrzeć na to jak osoby, które wyciągały mnie z całych sił z najgorszego gówna ledwo oddychają, bo ból zacisnął im pętle na szyi. Boję się o moją rodzinę, bo bardzo dużo już przeszliśmy. Funkcjonujemy w kawałkach ledwo sklejonych, ale razem jakoś jeszcze brniemy na przód nie rozpadając się. Ale jeśli kolejna osoba skruszy się w popiół, ta układanka również runie i pytanie czy złoży się na nowo? Nie wiem tego i nie chcę wiedzieć. Pomimo wszystko ciekawi mnie świat za ścianą powiek. Co jest potem? Czerń i nicość? Czy będę pełzającym robakiem, którego zgniecie mnie jakiś dzieciak? A może będę duchem w postaci wiatru obmierzający cały świat. Czy istnieje piekło i niebo? A może piekło i niebo jest już tu? Niebem można nazwać chwilę, gdy jesteśmy szczęśliwi by potem spaść na samo dno do piekła, do żywego ognia by tam wycierpieć tyle ile się uśmiechaliśmy, a czasem z ogromną nawiązką by zapamiętać, że uśmiech jest powodem by za chwilę cierpieć. Jestem tylko człowiekiem i nie wiem wielu rzeczy. Jedyne czego pragnę to uśmiech jako znamię na sercach moich bliskich. Jedyne czego chcę to to by mój dotyk był wieczny i zostawił ślad, a oddech wciąż wyczuwalny by wiedzieli, że jestem kiedy moja historia zakończy się. Chcę by ktoś powiedział: popełniał błędy, ale był człowiekiem godnym poznania. Chcę być spadającą gwiazdą, która pozostawia swój ślad. Dobranoc, przywitajcie świt, nie wieczną czerń.

poniedziałek, 4 marca 2013

Znów nie mogę spać, przed oczami mam wizję, wiesz?

Elson.

Jako dziecko marzyłem by mieć duży dom, żeby mama się więcej uśmiechała, tata mnie kochał i żebyśmy mieli psa. Później zacząłem dorastać. A dorastanie jest najgorsze co może człowieka spotkać. Wraz z dojrzewaniem życie staje się wyblakłe jak stare fotografie. Patrzymy wstecz i wszystko jest bardziej barwne, czujemy to o wiele mocniej. I na samą myśl, że nigdy już nie dotkniemy tych chwil, nie wgryziemy się w tą naszą tęczę rodzi smutek i tańczącą na rzęsie łzę, która w końcu skacze jak na bungee i upada z ogromnym hukiem o podłogę. Wraz z dorastaniem każdy cios boli mocniej, a każdy kolejny kop od życia jest coraz mocniejszy. Uczymy się upadać i to najgorsza z lekcji. Bycie na dnie jest piekłem w naszych sercach. To poczucie, że jest się nikim, beznadziejną jednostką, która nie wiadomo po co jeszcze tu jest. Myślimy częściej o śmierci. Często jej pragniemy. To śmieszne, bo mówią, że to nasze najpiękniejsze lata. Tylko dlaczego nasze piękne lata to ciągłe blizny na naszych ciałach? Czemu byliśmy piękni, a dziś jesteśmy brzydką mapą ran? Rzadko myślimy przyszłości, bo się jej boimy. Przecież każde jutro zaczyna się od ogromnej czerni, skąd pewność, że nas nie pochłonie? Nasze serca funkcjonują mocniej i nie chodzi tu o anatomiczne sprawy, a o te metaforyczne. O serce, które jest alegorią wszelakich odczuć. Pojawiają się osoby, przez które nasze serce przyśpiesza pracę, jakby chciało dogonić czas i zatrzymać go by to nigdy się nie kończyło. Wzrasta poziom chemii w naszym ciele, bez żadnych tabletek, a na pewno nie od zaliczenia na dwójkę sprawdzianu z chemii. Ale od pierwszych miłości. Tych najmocniejszych uniesień. Pierwsze równomierne drganie warg z ukochaną osobą. Pierwsze spojrzenia głęboko w oczy i odkrywania w nich przyszłości jaką byśmy chcieli. Nie jest już wtedy czarna. Obiera kolor tęczówek tak uwielbianych przez nas, a prowadzi nas przez nią dłoń, której dotyk jest jak narkotyk. Miłość jest jak narkotyk. Stajemy się ćpunami. Chcemy ją ćpać w największych dawkach. Często robiąc dla niej wszystko, byle ją mieć. Byle zdobyć towar, choć często bywa zwykłym szajsem. I pierwsze pęknięte serce. Wtedy się umiera codziennie. Patrzysz w sufit, a on zamiast mieć swój standardowy kolor zamienia się w odtwarzacz i pokazuję Ci najpiękniejsze chwile. Organizm zaczyna się z Tobą bawić i słyszysz, czujesz tą osobę. Umierasz wciąż umierasz ze słodką śliną na dolnej wardze po tych namiętnych pocałunkach. Ile razy już umierałeś? Nawet nie potrafisz zliczyć. To takie normalne już. Czemu znajome nam bardziej są upadki, stany umierania, łzy i nieprzespane noce, niż nasi bliscy, szczery uśmiech, albo dłoń, która nie ma schowanego noża, by odciąć Twoją? Brakuję nam szczęście, brakuję nam w nas dziecka. Cały świat dookoła oczekuję od nas byśmy byli dorośli, zapomnieli o tym kim jesteśmy, a robili to co nam każą. Staliśmy się dorosłymi dziećmi mającymi wieczny żal do życia i do innych. To z wiekiem narasta, aż w końcu pękamy. Wylewa się z nas to hektolitrami, zazwyczaj za pomocą wymiocin spowodowanych za dużą dawką wódki. Ale pieprzę to. Nie założy mi nikt kajdanek. Marzę o kobiecie, która będzie zwyczajnie wyjątkowa i wyjątkowo zwyczajnie pokocha złamane serce zlepiając je swoimi pocałunkami. Marzę o podróży po najpiękniejszych stolicach świata by później móc powiedzieć, że najpiękniejszą rzeczą jaką widziałem są tęczówki, które kolorują przyszłość. Chciałbym mieć kiedyś dzieci, ale by nigdy nie przestali nimi być. Chciałbym polecieć na Hawaje i przeżyć tam najlepsze wakacje świata. Chcę kochać, chcę marzyć, chcę być sobą. Ale za każdym razem, gdy to mówię dostaję sto kul w sam środek czaszki bym otrząsnął się i powrócił do rzeczywistości. Spojrzał za okno i zobaczył, że przecież to wszystko jest szare. Jestem beznadziejnie nieidealny i nikt w życiu nie pokocha mnie tak jakbym chciał - całą duszą i sercem. Wymuszam uśmiech. Poczekam, usiądę i poczekam na szczęście. Może w końcu przyjdzie. A może znowu umarłem i czas na piekło? Nie wiem. Ale jeśli chcesz, weź nawet najtańsze wino z biedronki. Usiądź obok. Posiedźmy i zróbmy tak by ta beznadziejność była cholernie wyjątkowa.

niedziela, 3 marca 2013

Dlaczego siedzisz do północy, mały?

Hi-five!

Kolejna noc. Kolejna druga w nocy. Kolejna szklanka mleka i kolejna próba nie myślenia o niczym. Mój własny umysł jest dla mnie niebezpieczny. Przetwarza mi obrazy jak najgorsze bakterię, niszczy mnie doszczętnie w szybkim tempie jak rak. Dziwnym trafem serce współgra z mózgiem, choć tak często pierdolą swoje opinie na temat rożnych ludzi i sytuacji. Tym razem idealnie dręczą mnie. Sprawia im to radość, bo z każdą minutą ciosy są mocniejsze, aż w końcu przychodzi na ten najmocniejszy prawy sierpowy, który nokautuje i sprawia, że upadam na deski. Leżę, cały obolały, świat wokół wiruje, w uszach szum, w ustach krew. Wszystko boli z taką siłą, wszystko jest takie ciężkie. Choć chciałbym wstać, nie potrafię. Sparaliżował mnie strach i unieruchomił ból. Krwią z ust maluję uśmiech na twarzy. Tego oczekuje cie ode mnie. Uśmiechu. Sztucznych słów. Aktorskiej gry. Poczucia humoru, który jak zawsze Was rozbawi. A może nawet mojej pomocnej dłoni, która zawsze jest wyciągnięta choć niewdzięczne hieny często pożerają ją kawałek po kawałku. Zakładam najbardziej dopracowaną z masek. Ma idealnie wykrojony uśmiech, zaprojektowany blask w oczach i idealnie nagrany śmiech. Zakładam jak zawsze jakieś najki, kurtkę, biorę kluczę i wychodzę. Pełno zbitych piątek. Pełno pytań jak tam ziomek. Jak leci. Uśmiech nie schodzi mi z japy, a ton głosu doskonale odgrywa swoją rolę. Wiem, że garstka tych dłoni jest szczera i choć nie oprowadziłem ich po ścieżkach swojego wnętrza to mógłbym na nich liczyć zawsze. Może mijana starsza pani, która zawsze uśmiecha się do wszystkich równie wysłuchała by mojego żalu w gardle. Ale nie. Zawsze chcę radzić sobie sam. Inni twierdzą, że to przez głupotę odrzucam ich. Ale tak naprawdę wiem, że zwyczajnie obarczę ich swoimi problemami, które mnie przygniatają. Nie chcę zrzucać na nich swojego ciężaru, nie chcę zadręczali się tym, że nie potrafią mi pomóc. A już na pewno nie chcę by mnie przepraszali, że nie mogą nic zdziałać. To najgorsze co mógłbym usłyszeć na równi z wszystko się ułoży. Bo skąd ta pewność, że się ułoży? To tylko hasło równie mające sens jak te z reklam emitowanych na okrągło. Każdy ma swoją układankę i tak cholernie często odpada puzzel jeden, a czasem wszystko rozsypuje się jakby ktoś wziął to nasze życie i z całej siły rzucił o ziemię. Potem musimy szukać każdego fragmentu i składać ją w jeden obrazek. Ale z wiekiem jest to trudniejsze. Kawałki dzielą się na coraz mniejsze i coraz ciężej jest je odnaleźć. Z wiekiem tracimy więcej ludzi i samych siebie, a skrawki naszej układanki ulatniają się wraz z nimi. Ale wracając do wcześniejszego wątku. Ludzie myślą, że nic mnie nie obchodzi. Jestem takim zimnym skurwysynem, który nie przejmuję się niczym, ma gdzieś dosłownie cały świat. Tylko dlatego, że rzadko kiedy widać na mojej twarzy emocje, albo po prostu ciągle na niej znajduję się uśmiech. Oceniają mnie i szufladkują. A tak naprawdę mam w sobie tyle uczuć, odczuć, wszelakich rzeczy, że nie potrafię tego ogarnąć. Jestem pieprzonym amatorem w sekcji uczuć, nie znam się kompletnie na tym co produkuje serce. Mam w sobie końskie dawki strachu, żalu do życia, do innych ludzi i samego siebie. Gorycz pomieszaną ze słonymi łzami, które kołysały się pod powiekami, ale usilnie zatrzymałem je przed wyjściem na powierzchnię. Mam w sobie odrzuconą miłość, która mimo wszystko jakimś ogniem płonie, choć to nie jej lata świetności. Martwię się o moją rodzinę, przyjaciół, moją sąsiadkę z nad przeciwka, panią z mojego ulubionego sklepu, znajomych, nieznanych mi ludzi mijanych na ulicy, ludzi w Afryce, dręczone rodziny przez patologicznych ludzi, dzieciaki w pogotowiach i domach dziecka. I całe sterty innych rzeczy. Mam świadomość jaki zły jest ten świat, Odczułem to silnie i mam niejedno znamię po tym. Ale chciałbym by to było inne. By ten świat, który posiada przepiękne kwiaty, obrazy, motyle, gwiazdy i inne rzeczy, które potrafią zatrzymać oddech w naszych piersiach, aby to przelało się na całą resztę. Na biedę, patologie, wojny. By to zniknęło. Robię coś i próbuję choć to kropla w morzu, ale działam. I wiem, że ludzi, którzy chcą i działają jest coraz mniej. Dlatego to śmieszne, że mam opinie zimnego drania, bądź egoisty, bo pierdolę tylko o tym swoim sercu. Tak, pierdolę o tym swoim sercu, bo zwyczajnie boję się, że już mi mówi STOP. Mam łzy w oczach na myśl o tym i wiem, że jest już niedziela. Wiem, że pomału zaczyna się koszmar. I wiem, cholera wiem, że to będzie ciężkie. Te sterty badań, leków, tony innych rzeczy, które będą mnie wykańczać, ale mam zamiar walczyć, choć mam świadomość, że walka jest nie równa i może trwać kilka miesięcy. Ale mimo świadomości, że wyniki już są złe, a co gdy zrobią dokładniejsze badania, to martwię się o innych. O sobie mówię mało, choć pragnę krzyczeć. Dlatego może zanim mnie ocenisz, to poczekaj. Ja się tylko boję i bardzo pragnę szczęścia dla siebie i innych. Ja tylko chcę być człowiekiem i oglądać świt kolejny świt. Ja tylko tak bardzo nie chcę umrzeć, ale jednocześnie chciałbym by inni dobrzy ludzie nie umierali. Ja tylko chciałbym by było dobrze. To tak wiele? Za wiele. Dobranoc. Ja poczekam na świt, zaczynam je kolekcjonować, kto wie ile ich jeszcze ujrzę....



sobota, 2 marca 2013

Jest już późno, piszę

Wielkie Cześć.
Ten blog to wszelkie śmieci, odpady, które wytwarza mój mózg poprzez analizowanie rzeczywistości i zapisywanie doświadczeń. To wszystko co krąży gdzieś pomiędzy zwojami mózgowymi. To świat, do którego Was wpuszczę, choć nie jest piękny i interesujący, wbrew przeciwnie jest dziwny i brudny. Ten blog to ścieżki po każdej z myśli, która wbiła się jak igła przebijając się z mózgu wprost w sam środek serca. Nie powiem Wam, czytajcie, polecam. Nie obiecam Wam, że będziecie chcieli czytać więcej i więcej. Sam nie wiem ile będzie postów i jakiej jakości. Wiem, że ten burdel, który wyhodowałem pochłania mnie i zaczyna niszczyć, dlatego jest ten blog, dlatego moje palce właśnie tańczą na klawiaturze. Jeśli chcesz zmarnować czas, to czytaj, może się czegoś nauczysz. Sam tytuł bloga podpowiada, że będą to posty pisane nocą kiedy większość z Was ma zamknięte powieki. To czas, gdzie wszystko uderza mocniej, brakuje zgiełku, jest cisza i pożerająca czerń, która budzi wszelkie najgorsze myśli. Mamy drugą w nocy, a moje powieki nawet na chwilę nie chcą się zamknąć, choć mają na sobie ciężar piątkowego dnia, który nie był zbyt łaskawy. Miał być melanż, nawet na to brakło ochoty. W kolejnym piwie widzę tylko kolejny upadek. Chyba się boję. Może to zbyt hm dziecinne, niemęskie? nie wiem jak to Ci konserwatywni faceci określą. Boję się każdego jutra, a nawet kolejnych minut. Paraliżuję mnie to i wywołuje gniew oraz mechanizm obronny przed światem. Zaczynają się kłótnie z każdym i odsuwanie najbliższych by zostać samemu, choć przecież tak bardzo nie chcę być sam. Nie wiem co będzie jutro, pojutrze, a myśl o poniedziałku sprawia, że mam ochotę błagać Boga na kolanach by ten weekend się nigdy nie kończył. Chyba nigdy tak bardzo nie bałem się szpitala, choć przecież różnie ze mną bywało. Może dlatego, że nauczyłem się umierać, ale zaraz po tym żyć. Może dlatego, że nauczyłem się walczyć o swoje marzenia pomimo wszystko i kiedy widzę je na horyzoncie tak bardzo nie chcę odchodzić. Wiem, Boże, że nieraz prosiłem Cię, prowokowałem i byłem blisko na tej ścieżce, gdzie robisz z ludzi gwiazdy, by opiekowali się tymi tu. Wiem, ale tym razem naprawdę chcę tu być. Czeka na mnie matura do której myślę, że jestem dobrze przygotowany, czekają studia architektoniczne, które są moim największym marzeniem. Czeka przyszłość, która może nie jest taka zła jakby mogło się wydawać. Chciałbym dostać kolejną szansę i wykorzystać ją do ostatniej kropli. Chcę wiedzieć, że zrobiłem wszystko i dopiero wtedy odejść do objęć matki. Ale nie, nie teraz. Teraz mam zbyt dużo do zrobienia. I choć ciągle narzekam, bo chciałbym być normalny, chciałbym ograniczyć te wizyty u lekarza, ilość tabletek i zakazów, to jednak wolę to niż śmierć. Nie wiem czym kierujesz się w wybieraniu ludzi, którzy idą do Ciebie. Nie wiem co mógłbym zrobić byś sprawił, że zobaczę twarz mojego lekarza, ale już nie taką zmartwioną i przerażoną. Że jego ton głosu nie będzie smutny i wręcz przepraszający. Napraw choć trochę to serce, które wciąż nawala. Napraw to wszystko co się we mnie sypie w przerażającym tempie. Najgorsze jest to, że mam przeczucie, że lubisz robić na złość. Że bawi Cię taka gra z ludźmi; proszą Cię o coś, a Ty robisz im wbrew. I gdy proszę o śmierć, każesz mi żyć, a gdy proszę o życie, zabierzesz mnie stąd do innego świata. Oddycham głęboko i bardzo powoli. Czuję się jak pięcioletni chłopiec, który przestraszył się i chcę biec do mamy, ale tym razem objęcia mamy to nie jest dobry wybór. Przepraszam za zimno bijące ode mnie i za odtrącenie każdej dłoni. Wybaczcie, ja po prostu nie chcę ich skaleczyć cierniem, który noszę. Nie chcę obciążyć waszych dusz tym wszystkim co noszę na barkach. Bo to za trudne. Uśmiechnijcie się. Przeżyliście kolejny dzień. Niektórzy liczą te dni na palcach, a niektórych już dawno tu nie ma. Dobranoc.